wtorek, 22 lipca 2014

dzień w którym uświadomiliśmy sobie prawdę

dla tych którzy odwiedzają nasz profil na fejsbuku (link z boku) nie jest tajemnicą, że kieliszki z zdjęciu wypełnia trunek prosto ze słonecznego... kubła.

tak, tak. doszło do tego, że znadujemy MARTINI w ŚMIETNIKU.
i do tego kostki z mrożonego arbuza...

prawda jest taka, że im bardziej przyglądamy się temu co wyczyniamy czasem w kuchni tym mocniej utwierdzamy się w przekonianiu, że jesteśmy HIPSTERAMI. hip-free-ster, freester... jakby to nazwać?
mniejsza z tym. nawet produkty których używamy, a nie są ze śmietnika są za darmo lub z wymiany. i, uwaga: są hipsterskie. jak na przykład ten ser:
 wegańska mozarella, którą wraz z masą innych ciekawych produktów  (np. płatki drożdżowe, wędzone tofu czy wegańska cieciorkowa zupka w proszku) dostaliśmy w podziękowaniu za nocleg (pozdrawiamy weronikę z warszawy!)

a teraz historia z jednego dnia, kiedy marysia wychodząc rano z domu, ze świadomością, że w lodówce poza lekko zwiędłą marchewką i coraz ciemniejszymi bananami i składnikami które może i są fajne, ale żaden do siebie nie pasuje (np. wspomniany ser, marynowane śliwki, dżem, musztarda czy ketchup)  nie ma nic więcej mocno kombinowała czy marchewka z soczewicą będzie lepsza z ryżem czy z ziemniakami i czy wojtek po pracy w ogóle się tym naje.

jendak sytuacja się zmieniła, kiedy przy okazji odwiedzin u siostry odwiedziła również biedronkę. z tyłu.
i znalazła trzy paczki takich ładnych rzeczy:
 i papryki nieco

postanowiłą działać spontanicznie. dodała jeszcze czosnek i wszystko razem wrzuciła na rozgrzaną oliwę mając w głowie powoli rozwijającą się wyśmienitą symfonię.
 
kiedy pieczarki się zrumieniły, dodała sól i pieprz. wizja stawała się coraz bardziej przejrzysta. lekko przechylając patelnię, delikatnie odlała powstały sos i wymieszała z płatkami drożdżowymi i gałką muszkatołową. rozniósł się lekko serowo-grzybowy aromat. teraz miała już jasność. w wysokim garnku zagotowała wodę...
a do pieczarek dodała powstały sos i startą mozarellę. wystarczył jeszcze moment na patelni...

zawartość garnka (a był nią makaron) trzeba już było tylko odcedzić...

całość doprawić posiekanym szczypiorkiem i pietruszką..
i rozkoszować się SPAGHETTI CARBONARRA za DARMO ( i wegańsko).
 to jest hipsterskie.



po takim obiedzie w hipsterskich nastrojach poszliśmy na spacer z naszą nieodłączną towarzyszką. spacer też nie był typowy, bo towarzyszka woli pływać niż spacerować:

a w drodze do domu zajżeliśmy od niechcenia do kubła nieopodal.
wojtek pomimo, że je mięso to raczej go nie kupuje, ale kiedy znajduje szynkę o wartości 30 zł/kg (w biedronce) to jest zadowolony. a ponad 10 śmietankowych serków sprawia...
 ... że  na kolację je razowy chleb ze słonecznikiem, serkiem śmietankowym i winogronami. za darmo.
"jestę POWAŻNYM hipsterę."

to wszystko piszemy jako żart, nie martwcie się- wasze ulubione freegany nie staną się zmanierowanymi bubkami, które nawet w śmieciach potrafiłyby grymasić. ;)

poniedziałek, 14 lipca 2014

[nie mamy pomysłu na tytuł, ale coś z papryką]

okazało się, że mamy stałych czytelników, którzy wręcz piszą do nas domagając się nowych wpisów-to dla nas niezwykle miłe i bardzo dziękujemy! opracowaliśmy nową recepturę, długą i smaczną:

oto główna bohaterka dzisiejszego wpisu


na początek troszkę retrospekcji. parę miesięcy temu, kiedy było jeszcze zimno, a wojtek nie siedział na rusztowaniu, marysia nie była bezrobotna i w ogóle było zupełnie inaczej znaleźliśmy dużo pięknej i lśniącej papryki. było też sporo imbiru (prezentowanego przy innej okazji), granaty i z pewnością kupa innych pyszności których nie jesteśmy w stanie spamiętać.
do poniższego dania, oprócz papryki pokrojonej w paski i cebuli potrzebne było:

1. więcej papryki i imbir.
 2. granat (lub inny kwaśny i soczysty owoc)

   3. kotleciki sojowe.                                                             
                  
na początek kroimi cebulę i paprykę w paseczki. podsmażamy, dodajemy chilli i zioła (sól pieprz oczywiście także)
 


resztę papryki i imbir ścieramy na drobnej tarce, z granatu wyciskamy sok. siekamy drobno czosnek.


wrzucamy do miseczki, dodajemy nieco oleju i sosu sojowego. do takiej marynaty dajemy namoczone uprzednio kotleciki sojowe i zostawiamy na chwil parę.
 potem dodajemy je wraz z pestkami  z granatu do papryki z cebulką, doprawiamy i dodajemy to co nawinie nam się pod rękę a uznamy, że pasuje- w tym przypadku były to zalegajce w lodówce podsmażone pieczarki.

dulasz wyszedł przedni, pikantny i lekko słodkawy. polecamy  zwłaszcza tym, którzy mają problem z sojowymi tekturkami;)
 
a teraz przechodzimy do teraźniejszości.

to największa miska jaką mamy w domu (nie licząc plastikowej miednicy w łazience w którą łapiemy wodę jak sufit przecieka), a papryki i tak marudziły, że im ciasno.
coś trzeba było z tym zrobić!

część z nich zaprzyjaźniło się z bakłażanem i kilkoma cebulami, więc zabraliśmy całą gromadkę na wieczorny spacer.

wojtek postanowił być szamanem

jak się okazało- skutecznym, bo ognisko zapłonęło w kilka chwil

a przy okazji wesołej gromadce się spodobało i zaczęły się... opiekać.


(w tym miejsu pragniemy przedstawić naszego psa, aby Toćka przestała być anonimowa- dzielnie nam towarzyszy w większości przedsięwzięć:)

ognisko powoli dogasło, na dworze zrobiło się całkiem ciemno, więc zwęglona ekipa powędrowała z powrotem do domu.
 
zdejmując skórkę z bakażana przypomnieliśmy sobie, że jeszcze karambola miała zostać upieczona!
wspomogliśmy się palnikiem gazowym:




obrany bakłażan, pokrojone papryki i cebulki (później również karambola i starte jabłuszko) wylądowały w garnku wrzucone na odrobinę oliwy i dusiły się aż do rozpadu.


potem świeże oregano, ocet jabłkowy, sól, pieprz- i tak zostaliśmy mistrzami sosu BBQ w stylu tureckim

chyba nie sądzicie, że na tym koniec? bo ponad połowa papryki jeszcze została i mocno zainteresowała się
-cukinią z pomidorkiem
 - fasolką szparagową (wybieranie jej z kubła było żmudne, ale całkiem spory woreczek doskonałej fasolki był nasz całkiem za darmo)

... dała się za nie posiekać!

tylko po to żeby móc z nimi połączyć się w gorącym garnku otulona cebulą i bazylią, z pikantną nutką chilli


a potem dogodzić sobie jeszcze startą marchewką.


kiedy w garnku zrobiło się naprawdę gorąco i duszno wskoczył tam szczypiorek, świeża bazylia i czosnek

tylko po to, żebyśmy mogli potem je zjeść na obiad w towarzystwie ogórka małosolnego (dziękujemy babci!)


mamy nadzieję, że choć na trochę zaspokoiliśmy głód stałych bywalców na nasze śmieciowo-kulinarne przygody :D

niedziela, 6 lipca 2014

raport z dzisiejszego safari

upoluj arbuza!

Wasze ulubione freegany postanowiły zrobić małą dokumentacje jednego wypadu i wszystko zaprezentować. przed Wami świeżutkie i cieplutkie zdjęcia z porannych łowów.

z uwagi na upał i brak czasu dawno nie byliśmy na giełdzie (dla przypomnienia- we wrocławiu jest TARGPIAST czyli giełda rolna). ale jako, że udało nam się wstać dośc wcześnie i mieliśmy wolne przedpołudnie- postanowiliśmy zajrzeć.

pierwszy kubeł nas zaskoczył- był prawie pusty poza skromną paczuszką:


dosyć nietypowa zdobycz. Idziemy dalej, widząc jak przy sprzedawcach piętrzą się skrzynki arbuzów. jeden z nich się wydostał. pewnie długo walczył z niewygodną skrzynią, bo leżał pod płotem brocząc sokiem. chceliśmy go wziąć mimo, że był obity i popękany, bo szczerze mówiąc nie liczyliśmy na pokaźne łowy. arbuz okazał się jednak zbyt ciężkim kalibrem- ważył chyba ponad 8 kg.


zaglądamy dalej, to tu, to tam. pustki, zgniłki, pleśń i syf- lato w pełni, wszystko się psuje.

aż tu nagle, wojtek znajduje kubeł obfitości i woła marysie machając do niej awokado.
marysia biegnie radośnie po czym daje nura do środka, uważając aby nie podeptać skarbów.
 tu jabłuszko, tu gruszeczka, nektarynki i buraczki, gdzieś koperek i sałata, ogóreczki...
 ...marcheweczki.
 (o tyle w domu się okazało. marysia mówiąc, że w domu nie ma, rzuciła tylko "weź dużo"):

było tego naprawdę sporo- poza tym co widać i wymieniliśmy było kilka pięknych sztuk awokado (!), jeden bakłażan, parę moreli, sałata i kto wie czy nie coś jeszcze, ale zwyczajnie zaczynało się robić ciężko. a przed nami jeszcze połowa drogi do przejścia.
wyjście z kontenera zwieńczył okazały bukiet:

jedną rzecz należy podkreślić: przez cały czas byliśmy bacznie obserwowani. zaglądając do skrzynek, do mniejszych czy większych kubłów, a nawet jawnie nigdzie nie schowane...
 ... arbuzy. jednego już sobie wzięliśmy, więc staraliśmy się nie zwracać na nie uwagi.

dalej staraliśmy się już być powściągliwi- wpadło jeszcze kilka morelek, kiełki, seler naciowy, brokuł i czerwona kapusta (biała niestety była robaczywa).

ale ponownie zostaliśmy wystawieni na próbę pazerności, której nie przeszliśmy. ale to było niemożliwe przy takim łupie! :
 ekstaza ma kolor oberżyny...


powoli zbliżaliśmy się do końca, upał i ciężki plecaki dawały o sobie znać, każdy kolejny kubeł czy skrzynkę oglądaliśmy już pobieżnie, kiedy niespodziewanie trafiliśmy na to:

nie były po terminie. nie były uszkodzone. wysnuliśmy teorie, że dawno temu komuś się zapodziały i przy sprzątaniu magazynu ktoś je wymiótł z kąta. cóż, wojtek ma radość.

a po chwili kolejną, kiedy pobiegł ratować uciekającą ze skrzynki cebulę toczącą się po podjeździe.



 przy okazji znajdując w kącie przyczajonego, niepozornego...


arbuza.

mieliśmy już dośc, upał był nie do zniesienia. szliśmy do wyjścia starając się nie patrzeć na boki, kubłów nawet nie otwieraliśmy. cel był blisko, kiedy nagle...

nie.

to niemożliwe.

to fatamorgana!

wdech, wydech, spokojnie... napij się.


kurwa!


do wyjścia prawie biegliśmy (tylko plecaki znowu zrobiły się cięższe o jakieś 20 awokado), po drodze mijając...