piątek, 27 czerwca 2014

o tym, jak zamieszkała u nas krowa...

i to nie byle jaka, bo krowa- sojowa!


dzisiaj nietypowo wpis będzie dotyczyć tak zwanego "Do It Yourself"- z pomocą naszej niezastąpionej roślinnej mućki.

mleko sojowe nie należy do najtańszych, a marysia w okresie zimowym i przedwiosennym jest smutna kiedy nie zje na śniadanie owsianki czy inszej kaszy. także pewnego dnia uznałam "zrobię sama!"

aby dobrze wydoić krowę wystarczy namoczyć szklankę ziaren na noc, rano zlać wodę i podgotować w nowej,  po czym odlać ponownie. następnie zblendować na gładką masę z dwiema szklankami świeżej wody i taką miazgę gotować mieszając co jakiś czas ok. 20 minut. dolać na koniec trzecią szklankę wody i- przystępujemy do dojenia!

do tego potrzeba nam słoika/naczynia/dzbakna/czegoś do czego możemy przecedzać mleko, sitka oraz czystej bawełnianej szmatki. przelewamy mleczko porządnie wyciskając szmatkę na której pojawi się osad (o nim w dalszej części postu:>)
i tak oto, ze szklanki ziaren otrzymujemy jakieś 700ml pysznego mleka- nawet kożuch się robi!




i teraz wystarczy już tylko znaleźć porzucone, soczyste i dojżałe gruszki...



 poddusić nieco, odparować i przedłużyć ich żywot zamykając w słoiku...


by kiedy zabraknie zapasów móc zjeść ciepłą owsiankę z grusią na mleku własnej roboty:


oczywiście sposobów na owsiankę jest całe mnóstwo, to tylko jeden z wielu przykładów...
ale, ale! kiedy doimy sojową krowę dostajemy coś jeszcze!


dla tych którzy nie wiedzą- te gomółki to OKARA, czyli zwyczajnie zmielona i ugotowana soja. tak, tak kochani, sojowa krowa poza mlekiem od razu daje ser;)

cóż z tą okarą zrobić? gdybyśmy mieli piekarnik zapewne wyszedłby z tego niezły pasztet, ale okara aż się prosi o przerobienie jej na kotlety. ma na tyle delikatny smak i konsystencję, że chętnie poddaje się działaniu naszej kuchennej wyobraźni. i tak jak w poprzednim wpisie zainspirowała nas znaleziona przed obiadem kolendra, tak na poniższym zdjęciu w kotletach wylądowała młoda pokrzywa:



to proste połączenie dało niespodziewany efekt- kotleciki smakowały jak... pulpety rybne! Oo

wariacji było wiele, jedyne o czym należy pamiętać to

* wtarcie SUROWEGO ziemniaka na drobnej tarce
*dodanie łyżki zmielonego siemienia lnianego + ew. nieco wody.

wtedy kotleciki będą się trzymać i elegancko smażyć:



a potem cieszyć podniebienie


tu akurat Wasze ulubione freegany jadły jakiś gulasz pomidorowo-paprykowy i surówkę z pora. chyba...;)

ale jako, że smażeniny zbyt często wolimy nie jeść to trzeba było wymyślić inne zastosowanie dla często pojawiającej się masy. oto i ono: pasta kanapkowa a'la falafel.


okarę
blendujemy z czosnkiem, pietruszką, solą, pieprzem i kolendrą. dodajemy tyle oliwy żeby uzystkała gładką smarowność.




i cóż więcej mamy Wam mówić? może tyle, że to, jak zwykle, jeden z tysiąca pomysłów jaki nam zawitał w głowie- bo i pasta miała wiele wcieleń:)

zachęcamy gorąco, abyście starali sięrobić w domu jak najwięcej- dużo frajdy, dużo oszczędności i satysfakcja.

do następnego wpisu, dobranoc!

środa, 11 czerwca 2014

buraki, kapusta...

... czyli po dłuższej nieobecności serwujemy wpis CZERWONY.


lato w pełni, wszyscy zajadają się nowalijkami. nas to także nie ominęło!






pewnego wieczoru biedronka zaserwowała nam przecudnej urody botwinkę. cztery pęczki z których odrzuciliśmy tylko tyle (sic!):



Pewnie, że buraczane liście można wykorzystać na wiele niestandardowych sposobów. ale jednak nie ma to jak klasyczna zupa- śmietnik (choćby dla tego za punkt honoru postawiliśmy zrobienie jej tego sezonu ;) )w której gęsto od warzyw, koperku i szczypiorku, z kawałkami młodych ziemniaczków. co zabawne, wszystkie składniki znaleźliśmy razem- taki obiadowy pakiet!

 


Samych buraczków było tyle, że po zrobieniu sałatki, wrzuceniu do zupy jeszcze zostało. Te zostały potraktowane drobną stroną tarki:






A z pomocą przybył korzeń chrzanu:




Potem już tylko cytryna, nieco soli- i wyszedł słoiczek ćwikły:) każda poza roku dobra na ćwikłę.



***


Drugim bohaterem (a właściwie bohaterką) dzisiaj opisywanych kuchennych zmagań jest czerwona kapusta. Przez jakiś czas mieliśmy do niej szczęście  uznaliśmy, że można poeksperymentować a nie w kółko jeść surówkę.
Próba kiszenia niestety się nie powiodła (za to możemy pomyśleć w przyszłości nad chodowlą różnych rodzajów pleśni...)
, ale czerwona kapusta na ciepło okazała się być rewelacyjna.

Krok po kroku:



1. Kapustę szatkujemy, najlepiej jak najdrobnie, gdyż jest twarda. W trakcie krojenia systematycznie ugniatamy w dużej misce, można nieco posolić, żeby skruszała.

Następnie w granku rozgrzewamy niewielką ilość oleju i wrzucamy kapustę.


kiedy zacznie lekko kruszeć i nabierze połysku podlewamy ją odrobiną wody i dusimy.



2. w tym czasie siekamy cebulę i ścieramy jabłko.






Podsmażamy na patelni, kiedy cebulka zacznie się rumienić, a jabłko przyjemnie pachnieć solimy i przerzucamy do garnka z kapustą.






3. kolejny krok, kiedy kapusta zaczyna się robić miękka dodajemy przyprawy- my użyliśmy odrobiny cynamonu i kolendry (poza pieprzem i solą). ale kapustę przede wszystkim trzeba zakwasić. Jako, że w tamtym roku robiliśmy wino ze zdziczałych winogron i wyszło dość cierpkie, to do gotowania nadaje się idealnie- i jego, zamiast octu użyliśmy (na sporą głowkę kapusty poszło koło 3/4 szklanki)
                         

Po tych trzech krokach duszona kapusta zawitała na talerzu w towarzystwie mocno kolendrowych kotlecików.
 

a z czego dokładnie były kotlety? o tym opowiemy we wpisie z kategorii "do it yourself" ;)